Reklama
menuvideotvomenuartykulymenugaleriamenulogo2menureklamaonasmenu 20lat
Strona główna Artykuły Aktualności JA, CZYLI KIBIC NAJWYŻEJ 45-PROCENTOWY

JA, CZYLI KIBIC NAJWYŻEJ 45-PROCENTOWY

sieradzkie_peerelki2Od kiedy tylko pamiętam, byłem fanatycznym kibicem piłki nożnej. Zazwyczaj żadnej konkretnej drużyny, po prostu - aktywnym kibicem całego futbolu na planecie, a zwłaszcza na małym, piaszczystym boisku za szkołą w Dzierząznej lub we Włyniu, które były moją Maracaną i Stadionem Śląskim jednocześnie.

 

Przez długi czas, jakieś trzydzieści lat, byłem kibicem podwójnie czynnym, bo i sam grałem, i nie opuszczałem żadnego z ważnych meczów, przynajmniej w telewizji, a w latach 70. i 80. - na stadionach ŁKS-u i Widzewa. Specjalnie nie piszę o swojej karierze piłkarza, choć jeszcze w 1983 roku, kiedy byłem dziennikarzem tygodnika ,,Nad Wartą'', moja karta zawodnicza znajdowała się w Okręgowym Związku Piłki Nożnej w Sieradzu. Bo i też jaki był ze mnie piłkarz? Bynajmniej nie wielki, choć kiedy na początku lat 90. zorganizowałem mecz pokazowy pomiędzy TKKF ,,Minipublikator'' (założyłem tenże w 1984 roku i grywałem w nim z kolegami, niekoniecznie dziennikarzami), a LKS Rychłocice, po remisie 1:1, zły z powodu wyniku senator Jerzy Baranowski (tak, tak, ten od ,,Westy'') nazwał mnie ,,piłkarzem czwartej ligi'', przyjąłem to jako obelgę, w duchu życząc panu senatorowi wszystkiego najgorszego, co też wkrótce się sprawdziło...

Czasy grywania w klasie C, nawet przeciw LKS Jutrzenka Warta (dziś klasa okręgowa), wymagają osobnego opisania, więc moje przygody piłkarskie ograniczę do kibicowania, co czasem miało wyraźne konsekwencje. Ot, weźmy mecz Widzewa Łódź bodaj z Gwardią Warszawa (spadła wtedy z I ligi) w sierpniu 1978 roku. Byłem tak blisko rozgrywających się wydarzeń! Potem przesądziło to o wysłaniu mnie jako przedstawiciela Rozgłośni Polskiego Radia w Łodzi na pokazowy proces boiskowych chuliganów, którzy na tym meczu celnie rzucali butelkami. Tak celnie, że jedna z nich trafiła sędziego w głowę. W zdrowym odruchu kibice zrzucili z trybun na boisko jednego ze sprawców, wprost w łapy piłkarzy Widzewa. Ci tłukli pięściami szalonego nieszczęśnika tak zajadle, że gdyby nie interwencja milicji, człowiek mógłby nie przeżyć! A ja widziałem to wszystko z odległości kilkunastu metrów.

Inne czasy, inna piłka, inni kibice. Bardziej agresywni i prymitywni, choć mamy XXI wiek. Łza się w oku kręci, kiedy przypominam sobie najpiękniejszy mój mecz w życiu: finał Pucharu Polski, Górnik Zabrze - Legia Warszawa 5:2, w czerwcu 1971 roku na stadionie ŁKS-u. Cudowny, dramatyczny, no i z udziałem prawie całej reprezentacji Polski z tamtych czasów! Wraz z dwoma kolegami, Kazikiem Frycie i Sławkiem Nowakiem, siedzieliśmy gdzieś tak w połowie trybuny. Bodaj po piątym golu dla Górnika tłum tak zaczął szaleć (w większości kibice dopingowali piłkarzy z Zabrza, gdyż Legię mało kto lubił za ,,powoływanie'' co lepszych piłkarzy do wojska), że w pewnym momencie spadł nam dosłownie na głowy pijany facet. Pchnęliśmy go dalej, zatrzymał się dopiero na końcu sektora. Wstał, otrzepał się i wrócił na swoje miejsce jakieś pięć rzędów nad nami.

W najbardziej przykry sposób przeżyłem jednak mecz ŁKS - Górnik Zabrze w październiku 1974 roku. Zupełnie mi odbiło, aby pójść na mecz, kiedy od kilku godzin padał rzęsisty deszcz. Ale, cóż tam deszcz, przecież byłem wtedy serdecznym kibicem Górnika, więc pognałem na stadion. Po kilkunastu minutach mocno tego żałowałem, gdyż byłem cały mokry mimo ortalionowej kurtki z kapturem. Mało tego, stanąłem sobie na słynnej ,,galerze'', gdzie było kilkuset najbardziej zagorzałych kibiców ŁKS-u. Nie dość, że nie mogłem dopingować ulubionej drużyny z obawy przed pobiciem, to jeszcze musiałem wysłuchiwać różności. Bardzo byłem zdumiony uporem ,,kiboli'', którzy przez jakieś dwadzieścia minut bez przerwy skandowali ,,sędzia ch..'', niezadowoleni z jakiejś jego decyzji. Chyba krzyczą z zimna, myślałem...?

Wielokrotnie obiecywałem sobie, że nie będę pił alkoholu na meczach. Dlaczego? Ano dlatego, że fatalnie skończyło się dla mnie oglądanie towarzyskiego spotkania reprezentacji Polski z Węgrami, także na stadionie ŁKS-u, 8 października 1975 roku. Było 4:2 po dwóch golach Marxa oraz po jednym Kmiecika i Kasperczaka, a ja nie widziałem żadnej z tych bramek! Powód? Akurat w momencie strzelania goli przychodziła moja kolejka na wypicie solidnej pięćdziesiątki, a trudno cokolwiek zobaczyć oprócz nieba, kiedy ma się głowę przechyloną do góry...

Powód niepicia na stadionach był też inny. Bynajmniej nie taki, że nie wolno. Zakazane przecież lepiej smakuje, a jak kręci! Któregoś razu, a było to w czerwcu 1982 roku na pokazowym meczu Stary Widzew - Nowy Widzew, z udziałem Bońka, wtedy gwiazdy Juventusu. Umówiłem się z dwoma kolegami przed stadionem (tak się dziwnie składa, że teraz obaj są alkoholikami), ale spóźniłem się i już ich nie było. Z mozołem szukałem kumpli na trybunach i znalazłem. Radości było co niemiara, gdyż udało mi się przemycić w torbie 0,5 ela. Choć temperatura oscylowała wokół trzydziestu stopni w słońcu, piliśmy tą gorzałkę bez popitki, ale jakże oszczędnie, po łyku. Po kwadransie z przerażeniem odkryłem, że koledzy są coraz bardziej pijani, a proces upojenia nie zgadza się ze skromnymi łykami z mojej flaszki. Nie bez trudu poznałem prawdę: wchodząc na stadion też mieli ze sobą flaszkę, ale czujny porządkowy znalazł, dając im alternatywę; albo flaszkę konfiskuje na czas meczu, albo wypiją na miejscu. Nieufni nie dowierzali, więc wybrali drugie wyjście, konsumując w dziesięć minut zawartość. Szybko, na słońcu i nie na zdrowie.

LEK.

FORM_HEADER

FORM_CAPTCHA
FORM_CAPTCHA_REFRESH

Reklama

Najnowsze

Top 10 (ostatnie 30 dni)

Reklama

Zaloguj

Reklama

 

partnerzybar2

tubadzin150wartmilk150

 
 
stat4u