Reklama
menuvideotvomenuartykulymenugaleriamenulogo2menureklamaonasmenu 20lat
Strona główna Artykuły Aktualności Siewie.tv rozmawia z Pawłem Rudnikiem, zduńskowolskim blogerem, autorem bloga życienaplus.pl

Siewie.tv rozmawia z Pawłem Rudnikiem, zduńskowolskim blogerem, autorem bloga życienaplus.pl

99109eUciekłem z zakonu, by zostać ojcem rodziny, nauczycielem, a potem blogerem


 

- Znamy się od lat szkolnych, więc może przejdźmy na Ty?

- Nie ma sprawy. To nawet ułatwi rozmowę.

- Wiele o Tobie wiem, ale nasi odbiorcy już może niekoniecznie. Więc poproszę o krótkie c.v. Bo śledząc po latach Twojej nieobecności w rodzinnej Zduńskiej Woli widzę, że ściągnęła Cię tu miłość sprzed wielu, wielu lat.

- Krótkie to nie będzie. To jest z lekka zawichrowane. Wychowałem się w Zduńskiej Woli, w jednym z najstarszych bloków przy ulicy Szkolnej. Mojemu dzieciństwu towarzyszyła moja wówczas i wciąż najdroższa koleżanka Sławką, która z biegiem lat stawała się moją największą miłością. Cóż, była to miłość niegdyś nieodwzajemniona, ja byłem dla niej tylko dobrym kolegą. I mimo, że straszyłem ją, że pójdę do zakonu, to i tak nie chciała mnie pokochać. Poszedłem do tego zakonu, spędziłem tam cztery lata, potem prawie ćwierć wieku w małżeństwie z inną kobietą, matką trójki naszych dzieci. Gdy żona rozwiodła się ze mną, odnalazłem moją miłość z dzieciństwa, która też już była wolna. Spotkaliśmy się prawie po trzydziestu latach i miłość wylała się lawą z wulkanu. Tak jesteśmy razem już pięć lat, a ciągle jakby to był miesiąc miodowy. Dla tej miłości wróciłem właśnie do Zduńskiej Woli, którą opuściłem ponad trzydzieści lat temu.

- Czyli zakon miał być odskocznią od niespełnionej miłości?

- Tak wówczas myślałem. Czas w zakonie u Pallotynów był jednak bardzo twórczy. Były to cztery lata duchowego rozwoju, kontaktów z różnymi ludźmi. Nie szedłem tam tylko dlatego, że zawiodłem się w miłości. Odczytywałem swoje powołanie z początku lat 80. XX wieku, gdy ja miałem nastawienie antykomunistyczne. Głośne było wówczas mordowano księdza Jerzego Popiełuszkę. Ja byłem świeżo nawrócony, chciałem pracować dla ludzi. Po czterech latach odczytałem na nowo swoje powołanie, ciągnęło mnie jednak do rodziny. Wystąpiłem z zakonu i założyłem liczną rodzinę, Mam troje, dorosłych już dzieci.

- Ale po zrzuceniu habitu nie walczyłeś o miłość Katarzyny? Co się dalej zadziało w Twoim życiu?

- Po trzech latach studiów filozoficzno-teologicznych w seminarium poszedłem na filozofię na UMCS w Lublinie. Studia były dla mnie przyjemnością, mogłem odreagować na kompleks szkoły. W szkole podstawowej byłem bowiem najgorszym uczniem (śmiech). Wychowywałem się na podwórku, dlatego ciężko było mi usiedzieć w ławce. W ciągu czterech lat przechodziłem przez trzy szkoły średnie zanim zdałem maturę. Dopiero na studiach uzmysłowiłem sobie, że nauka to to, co lubię. Skończyłem filozofię i uciekłem do pracy w małej szkole na wsi niedaleko Radomia. Uczyłem języka polskiego i w tym czasie studiowałem filologię polską na Uniwersytecie Warszawskim. Praca w takiej małej szkole była wielką przyjemnością, w końcu przez dziesięć lat byłem jej dyrektorem. Wcześniej musiałem skończyć zarządzanie. Klasy dziesięcioosobowe to nie tylko luksus dla nauczyciela, to rewelacyjny standard dla uczniów. Gdy weszliśmy do UE pisałem projekty, wywalczyłem pracownię komputerową i miliony złotych na wyposażenie sal, prowadzenie zajęć dodatkowych, wycieczki, zielone szkoły. Skończyłem także socjoterapię, aby prowadzić zajęcia z dziećmi, bo taka praca najbardziej mi odpowiadała.

- To jesteś teraz nauczycielem, socjoterapeutą czy filozofem?

- Czuję się przede wszystkim filozofem. Na co dzień pracuję naukowo nad koncepcjami związanymi z pedagogiką, psychologią, socjologią, zarządzaniem, marketingiem, bankowością, historią, polonistyką, politologią. Szukam nowych pomysłów na świat. Jednak praca z dziećmi w szkole podstawowej nauczyła mnie posługiwać się prostym, jasnym i zrozumiałym językiem. Dlatego swoją wiedzę, doświadczenie przekazuję w różnych popularnych artykułach. I dlatego też od trzech miesięcy piszę swój blog pod nazwą ŻYCIE NA PLUS. Muszę powiedzieć, że mam - czego się na początku nie spodziewałem - świetny odbiór. W tej chwili moje wpisy czyta codziennie około dwóch tysięcy osób. Ale też pomagają mi w dotarciu do Czytelników media społecznościowe. W nich - nie ma co kryć - jest wielka siła!

- W ostatnim roku w Polsce modny jest "PLUS". Mamy program wychowaczy "500+", "mieszkanie na plus", programy na bezrobocie dla kończących pięćdziesiąt lat czyli "50+". A Ty masz życie na plus. Czy ten "plus" w nazwie bloga nie wziął się z popularności wspomnianych już rządowych programów?

- Nazwałem swój blog nie tak dlatego, że modny ostatnio w różnych dla Polaków sprawach jest ten plusik. Trzeba być człowiekiem trochę więcej ponad normalność, czy popularność pewnych skojarzeń, choć pewnie to pomaga. Zmarły niedawno ksiądz Kaczkowski mówił, że normalne życie to bilans na zero, a trzeba dać coś więcej od siebie. To właśnie jest ten plus, który poprzez swoją radość, a i wiarę w człowieka, i optymizm staram się dawać. Jestem idealistą, wierzę, że każdy z nas może dać w życiu coś więcej od siebie i wtedy staje się ono wspanialsze, piękniejsze. Na blogu piszę o miłości, o szczęściu, o życiu, o zdradzie, o codzienności… o człowieku, który jest nastawiony na radosny odbiór życia. Ten blog jest dla optymistów i nie tylko… daję radość, bo tylko poprzez wewnętrzną radość można odnaleźć siebie i swoich bliskich. Staram się, aby pisali w nim również moi przyjaciele. Między innymi pisze Mariusz „Maciek” Świerczyński, którego teksty były publikowane już także na portalu siewie.tv.

- Niektórzy mówią, że jesteś zacieklakiem. Bo piszesz niemal codziennie. Taką systematyczność ostatnio u blogerów widziałam za życia Marii Czubaszek, na jej blogu.

- Cieszę się każdą chwilą, bo przekroczyłem już smugę cienia. A Zduńska Wola jest teraz, po wielu latach nieobecności - moją cichą przystanią. To moje miasto, w którym zdobywałem szlify człowieczeństwa pod okiem kochanych rodziców, braci, ale także sąsiadów i nauczycieli. Muszę tu wspomnieć szczególnie dwie kobiety – nauczycielki (w SP 10 - przyp. siewie.tv), które wpłynęły bardzo mocno na moje życie. Pierwsza to Pani Irena Czacherska, moja wychowawczyni z podstawówki, coś tu jest nie tak, która odkryła mój talent dziennikarski, poetycki i – mimo że byłem najgorszym uczniem – promowała mnie tak, jak mogła. W siódmej klasie z sześciu dwójek i trójki wystawiła mi na koniec roku ocenę dostateczną. Gdybym wtedy nie zdał, to nigdy żadnej szkoły bym nie skończył. Pani Irena to intuicyjnie wiedziała. Jestem jej wdzięczny. Odnalazłem jej grób, często z nią rozmawiam, zanoszę kwiaty i palę znicze. Podobnie jak z drugą nauczycielką, Panią Ireną Pągowską, do której przez rok chodziłem w szóstej klasie na lekcje polskiego. To ona nauczyła mnie w ciągu kilku miesięcy pisać stylistycznie, nauczyła mnie kochać poezję, literaturę, to dzięki niej skończyłem kilkanaście lat później filologię polską. Wiele zawdzięczam również temu, co dzieje się teraz w mieście. Mam swego ulubieńca, który w czasach zakazanych opowiadał mi o cudzie nad Wisłą, Powstaniu Warszawskim, żołnierzach niezłomnych. Ale jak co bez nazwisk. Choć, kto był jego uczniem i śledzi losy samorządu wie, o kim mówię.

- Odnalazłeś się w Zduńskiej Woli po latach?

- Zduńska Wola jest wciąż cichą przystanią, cieszę się, że wróciłem do mojego miasta. Wiele osób narzeka, że nie ma tu życia. Ale taki jest los miasteczek skupionych wokół wielkich aglomeracji. W tym przypadku wokół Łodzi. Nasze miasto jest w pewnym sensie sypialnią, ale za to z wygodnym łożem, pozwalającym na dobry wypoczynek. A do miasta, do Warszawy, Wrocławia, Poznania jest zaledwie dwie godziny, jazdy pociągiem do Łodzi zaledwie pół. Po co nam mieszkać w wielkim mieście, z korkami, z poczuciem wyalienowania, gdy można być u siebie w domu? Zduńska Wola to mój dom. Kocham moje miasto. Kocham Zduńską Wolę. Lubię przechadzać się w zapachu lip ulicą Szkolną, spacerować Łaską do Placu Wolności, ulicą Kościelną do parku. Chodzę często ulicą Żeromskiego, Dąbrowskiego, Zieloną, Spacerową, Osmolińską. Pamiętam te ulice sprzed lat, są mi takie bliskie, chociaż bardzo się zmieniły. Zakupy robię w małych sklepikach, szczególnie na ryneczku na Osmolinie. Wspieram w ten sposób ludzi przedsiębiorczych. Zduńskowolanie to są ludzie pełni energii, ekspansji, nie zasypiają gruszek w popiele, ale biorą swoje życie w swoje ręce, działają, pracują, rozwijają biznes, starają się jak mogą, aby nie dać się biedzie. Moja mama, która za życia podejmowała się wielu różnych prac, zawsze powtarzała, że jeśli ma się ręce i głowę, to nie można dać się biedzie. Tacy są właśnie mieszkańcy Zduńskiej Woli i dlatego tak dobrze jest mi wśród tych ludzi w naszym mieście.

- Kochasz rodzinne miasto. O tym piszesz na swoim blogu. Ale otwierasz się też przed Czytelnikami. Często Co zupełnie obcymi. Piszesz szczerze o rozwodzie, o załamaniach. O różnych doświadczeniach. Czy nie uważasz, że takie otwieranie, nazwijmy to szafy, sypialni dla kogoś kto, chciał być zakonnikiem nie jest w sprzeczności z tym, czego naucza Kościół?

- To, że chciałem być zakonnikiem, to był w sumie epizod w moim życiu. Cztery lata, choć bardzo ważne, ustawiające mnie na życie, ale to było wiele, wiele lat temu. Piszę o sobie, bo tylko w ten sposób można złapać relację z Czytelnikami. Myślę, że taki powinien być również język kazań, homilii. Ja piszę o sobie, otwieram się, a moi Czytelnicy otwierają się przede mną, piszą komentarze, piszą prywatne listy... Mają potrzebę pogadać z kimś, kto ich zrozumie. Ja z niejednego pieca jadłem chleb, mam się czym dzielić, moi Czytelnicy to wyczuwają i dzięki temu mogą się wygadać. Jak się człowiek wygada, to mu się robi lżej. Jak człowiek zobaczy, że nie tylko on ma ciężko, to wtedy robi się lżej.

- Dziękuję za rozmowę.

ReKs

FORM_HEADER

FORM_CAPTCHA
FORM_CAPTCHA_REFRESH

Reklama

Najnowsze

Top 10 (ostatnie 30 dni)

Reklama

Zaloguj

Reklama
Reklama

 

partnerzybar2

tubadzin150wartmilk150

 
 
stat4u