Reklama
menuvideotvomenuartykulymenugaleriamenulogo2menureklamaonasmenu 20lat
Strona główna Artykuły Felietony Grzybobrania jakże sentymentalne

Grzybobrania jakże sentymentalne

sieradzkie_peerelki2Wspominając grzybobrania z tatusiem moim, Janem Lisieckim stwierdzam z łezką w oku, że były to pierwsze dla mnie i mojej siostry Danuty lekcje przyrody, a właściwie ochrony środowiska. Tatuś, zawołany grzybiarz zresztą, dbał o to, abyśmy wiedzieli po co są w lesie grzyby. Że są częścią leśnego poszycia, że zawsze trzeba zbierać je tak, aby nie zostawiać po sobie śladów. Miejsce po wyjętym z pietyzmem grzybie zasypać ściółkę, mchem i liśćmi. Bo tam niedługo wyrosną nowe grzyby, których będziemy szukać może jeszcze w tym samym roku...?

Jak tylko pamięcią sięgnę, bywało, że już w czasie wakacji chodziliśmy z ojcem na grzyby. Oczywiście wtedy, kiedy one się pojawiły. A we wrześniu, czy w październiku był to rytuał, czasem od szóstej rano. Tak, aby na ósmą być w domu, bo przecież tatuś zaczynał lekcje, a i my z czasem musieliśmy o tej porze stawić się w szkole. Działo się to w czasach, kiedy Szkoła Podstawowa we Włyniu mieściła się w dwóch starych, przedwojennych budynkach, a w jednym z nich, w Dzierząznej, mieszkaliśmy my. Bardzo szczęśliwa, jak na owe czasy rodzina, choć biedna, bo nauczycielska.
Podczas grzybobrań z tatusiem, w lasach Kolonii Glinno i Glinna, ale także Dzierząznej, Wrzosów, Pierzchniej Góry, Włynia, Kamionacza, a nawet Lasku i Rossoszycy, z mozołem, lecz chętnie poznawaliśmy rodzaje grzybów oraz techniki ich szukania i zbierania. Jedno zwłaszcza tatuś wbił nam do głowy; las to bogactwo, trzeba je szanować, traktować z pietyzmem, bo jeszcze wiele razy tu przyjdziemy, nie tylko na grzyby! Dlatego nie wyrywaliśmy grzybów tylko je wykręcaliśmy, aby grzybnia została jak najmniej naruszona, nie kopaliśmy ani w żaden inny sposób nie niszczyliśmy grzybów niejadalnych (różnie to bywało, jeśli tatuś nie widział...). Osobny rozdział to tak zwany patent tatusia, aby zbieranie grzybów było przyjemne i przed, i po, a zwłaszcza w trakcie. Tatuś brał ze sobą nożyk zwany kozikiem i z pietyzmem czyścił nim i obierał grzyby. Wtedy można było od razu przeżyć rozczarowanie, bo piękny okaz bywał zazwyczaj robaczywy, lub napawać się nawet najmniejszym trofeum, które trafiało do foliowej torby, bo z takowymi najczęściej chodziliśmy na grzyby. Do domu wracaliśmy więc z grzybami, które po opłukaniu lub nie, nadawały się do gotowania, czy suszenia. Często do niemal natychmiastowej konsumpcji w postaci zupy grzybowej i różnego rodzaju sosów, które to potrawy, plus powidła z jabłek i śliwek, były podstawą naszego pożywienia od września do grudnia. Tak, tak, bo tatuś potrafił nawet w grudniu po pierwszych mrozach wygrzebywać z piasku zielonki zwane członkami lub gąskami...
Od 1967 roku, kiedy to tatuś za pieniądze mamusi z posagu, czyli sprzedane morgi dziadka Marcina Bączyka, kupił błękitny samochód Skoda 1000 MB, nasze wyprawy na grzyby objęły jeszcze większy obszar. Zapuszczaliśmy się nawet w okolice Burzenina i Widawy (to przy okazji wyjazdów do babci i dziadka), czy Kolumny, dziś dzielnicy Łasku, gdzie mieszkał zacny kumpel tatusia, leśniczy Witold Kapela. Trwało to całe lata. Kiedy założyłem własną rodzinę, tatuś zabierał na grzyby moją małżonkę Marię i równie ukochanego synka - wnuka Piotrusia, których też uczył swoich reguł grzybobrania. Te jakże zdrowe poszukiwania i spacery po lasach przerwała na początku drugiej dekady XXI wieku choroba Alzheimera. A właściwie jej początki, kiedy to tatuś zapominał o tym i owym nie wiadomo dlaczego... Bardzo mocno wstrząsnął nim pewien wypadek na grzybobraniu. Zaparkował samochód na leśnej drodze, a już po dwóch godzinach nie mógł go odszukać. Łaził i łaził po lesie, aż wreszcie zrezygnowany wrócił do domu pieszo. Bagatela, jakieś trzy kilometry z lasów Kolonii Glinno. Dopiero w domu, po ciężkim namyśle przypomniał sobie, gdzie zostawił samochód. Poszedł, przyjechał i więcej już nie jeździł na grzyby samochodem. Z czasem zupełnie zaniechał grzybobrań, co łączyło się ze słabnącym wzrokiem.
Wspominając te serdeczne grzybobrania szczególnie uśmiecham się do zdarzenia, które miało miejsce gdzieś w okolicach wsi Wrzosy w roku bodaj 1963. Był ciepły, piękny wrzesień, że tylko siedzieć w lesie i zbierać grzyby. Tak też czyniliśmy. Tego dnia, a właściwie już wieczora, bo w połowie września zmrok zapada już około godziny dziewiętnastej, znaleźliśmy zagajnik – prawdziwe grzybne Eldorado. Natargaliśmy tam borowików ze trzy kilogramy! Niektóre okazy miały po trzydzieści centymetrów wysokości i dwadzieścia centymetrów średnicy kapelusza. Złamaliśmy zasadę i nie czyściliśmy borowików na miejscu (w domu okazało się, że połowa z nich to okazy robaczywe). Kiedy już było prawie ciemno, tatuś ogłosił koniec grzybobrania. Nadaremno! Siostra moja i ja chcieliśmy dalej zbierać, szukaliśmy jak młode wyżły i co jakiś czas krzyczeliśmy: mam! Gdy po raz ostatni tego grzybobrania podniosłem taki krzyk sięgając ręką po brązową plamę na leśnym runie, tatuś złapał mnie w ostatnie chwili za dziecięcą rączkę a potem za swój nos... Bo to nie był grzyb, tylko wielka ludzka kupa! Po latach tak sobie myślę, że mogłem uważniej słuchać tatusia; jego rad i przestróg. Wtedy mniej byłoby wpadek, rzadziej zdarzałoby mi się wdepnąć w g....!

Połajania i przestrogi przyjmuję: CLOAKING

LEK.

FORM_HEADER

FORM_CAPTCHA
FORM_CAPTCHA_REFRESH

Reklama

Najnowsze

Top 10 (ostatnie 30 dni)

Reklama

Zaloguj

Reklama
Reklama

Z krainy dowcipu

terkamichal24
Reklama

 

partnerzybar2

tubadzin150wartmilk150

 
 
stat4u