Reklama
menuvideotvomenuartykulymenugaleriamenulogo2menureklamaonasmenu 20lat
Strona główna Artykuły Felietony JA I ZIMA

JA I ZIMA

sieradzkie_peerelki2Moje stosunki z zimą były czułe tylko w dzieciństwie, kiedy fascynował mnie śnieg, bo można było bawić się w śnieżki, czyli bezkarnie okładać kulkami śniegu kogokolwiek. No i wtedy był lód, czyli wszelkie ślizgawki, a ja od dzieciństwa dobrze jeździłem na łyżwach. Poza tym, zima przerażała mnie; byłem bardzo chudy, a takim zimniej niż otłuszczonym. Bywało, że niemal każde czułe spotkanie z zimą kończyło się dla mnie bolesną anginą.

A jakie były te czułe spotkania z zimą? Przypomnę kilka. Miałem bodaj osiem lat, kiedy w lutym 1963 roku po raz kolejny przyjechało do nas kino objazdowe. W remizie OSP we Włyniu wyświetlano film panoramiczny i kolorowy. Niestety, nie pamiętam jaki był jego tytuł, choć z wczesnego dzieciństwa zostało mi w pamięci wiele filmów, gdyż od najmłodszych lat byłem wielkim miłośnikiem kina i tak mi już zostało na starość. Film, co było wielką rzadkością, znudził mnie do tego stopnia, że postanowiłem pójść do domu. Mieszkaliśmy wówczas w drugim budynku starej szkoły, w Dzierząznej, który od pierwszego budynku szkoły, we Włyniu, dzieliło jakieś 1300 metrów. Nieco bliżej było do remizy. Po drodze, jakieś 200 metrów od siedziby OSP, była jednak łąka Gawronów, a na jej środku maleńki staw, który już jesienią zimą zmieniał się zazwyczaj w całkiem spory stawik. A zimą był na nim zwykle pyszny lód. Kiedy powoli topniał, cudowną zabawą z ogromną dozą adrenaliny było robienie tak zwanych gindawek, czyli zmienianie lodu za sprawą ciężkości własnego ciała w popękaną masę, która uginała się, falowała, co dawało niesłychaną frajdę. A wspomniana adrenalina była głównie z tego, że falujący lód mógł się w każdej chwili załamać i wtedy nieszczęśnik wpadał do lodowatej wody, co nazywaliśmy skąpaniem. Nie muszę dodawać, że takie skąpanie miało zazwyczaj opłakane skutki, łącznie z biciem przez rodziców, bo przecież ,,mogłeś się, durniu, utopić...''. I kiedy tak szedłem znudzony do domu, zahaczyłem o wspomnianą gindawkę. Długo się nie bujałem, bo już po kilkunastu krokach lód się załamał, a ja utkwiłem po pas w wodzi i błocie. Z trudem się wygrzebałem, wokół żywej duszy. A ja postanowiłem jak najszybciej do domu z początku jakoś dawałem radę, ale z każdym krokiew zwalniałem, bowiem mokre ubranie zamarzało na mnie czyniąc każdy następny krok trudniejszym. Na szczęście na początku Dzierząznej zabrał mnie na wóz konny jakiś dobry człowiek. I tak, zziębnięty niemożebnie, znalazłem się pod domem. Z trudem zszedłem z wozu i dodreptałem do domu, gdzie czekała na mnie babcia Józefa, matka mojego taty. Na szczęście była to kobieta bardzo praktyczna. Złajała mnie, oczywiście, ale nie biła tylko natychmiast rozebrała, umyła i wsadziła do łóżka. Po czym piła mnie gorącą herbatą z malinami. Nie pomogło, angina powaliła mnie na kilka dni! Minęły jakieś dwa lata. Znowu przyszła zima; surowa, mroźna i śnieżna, Ale wcześniej rzeka Warta wylała tak na łąki Włynia i Dzierząznej, że… tylko śmigać na łyżwach. Czyniliśmy to z ogromną radością. Uwielbiałem zwłaszcza swoistą odmianę bojerów dla ubogich, czyli stare prześcieradło, umocowane do dwóch długich kijów. Ja i Pietrek Szumiela, mój najbliższy kolega z czasów wczesnego dzieciństwa, łapaliśmy wiatr w taki żagiel i szusowaliśmy w dal, aż do rzeki, którą zdarzyło mi się przebyć kilka razy na łyżwach! Był to wyczyn, niestety, szalony ale głupi, bo przecież lód mógł się załamać i wtedy już bym nie napisał tego felietonu… Oczywiście, po powrocie do domu, a wyprawy te czyniłem zazwyczaj w samym babcinym sweterku z owczej wełny, flanelowej koszuli i grubej podkoszulce z długim rękawem. To nic, że miałem futrzaną czapkę uszankę i wełniane rękawiczki. Angina już następnego dnia powaliła mnie na ponad tydzień…

Zima oznaczała też hokej! Może to się komuś wydać dziwne, ale najpopularniejszym sportem zimowym we Włyniu drugiej połowy XX wieku był właśnie hokej. Łyżwy mało kto miał, ale odpowiednio zakrzywionego kija każdy wyciąć umiał. Większość zawodników biegała po lodzie w butach, a te czym mniej śliskie, tym bardziej praktyczne. Oczywiście, najbardziej cenieni byli zawodnicy na łyżwach. Zwłaszcza tacy, którzy umieli na nich jeździć. Nie chwaląc się, należałem do tych drugich. Mijałem więc przeciwników jak tyczki i strzelałem mnóstwo goli. Wiadomo, że hokej to nie jest gra dla panienek, a jednym z jej utrapień są tak zwane wysokie kije, które skutkowały rozbitą głową (kasków hokejowych nie znaliśmy) i sińcami na całym ciele. Bicie dostałem od ojca, kiedy nie dość, że miałem rozkwaszoną wargę, guzy na głowie, to jeszcze bok mojego ciała był siny niczym niedojrzałe jagody. Podwójnie kontuzjowany, z zakazem gry w hokeja nałożonym przez rodziców, dochodziłem do siebie. I wtedy przyszła angina…

LEK.

Dedykując ten Tekst Tereni S., uwagi i połajania przyjmuję: CLOAKING

FORM_HEADER

FORM_CAPTCHA
FORM_CAPTCHA_REFRESH

Reklama

Najnowsze

Top 10 (ostatnie 30 dni)

Reklama

Zaloguj

Reklama

 

partnerzybar2

tubadzin150wartmilk150

 
 
stat4u