Reklama
menuvideotvomenuartykulymenugaleriamenulogo2menureklamaonasmenu 20lat
Strona główna Artykuły Felietony Lekkość bytu? Dzień kobiet, czyli kwintesencja PRL-u

Lekkość bytu? Dzień kobiet, czyli kwintesencja PRL-u

LEKKOSCBYTUJedna z moich uczennic napisała w felietonie nieco okolicznościowym, że Dzień Kobiet powinien być codziennie. A to tego, że kobiety słabe są, czyli słabsze od mężczyzn, kulturowo i historycznie miały i mają gorzej, rodzą dzieci, pracują ,,na dwa etaty'', bo przecież prowadzą dom itp. Same ,,siłaczki'', emancypantki nieświadome tego, że nawet gdyby ,,Kopernik była kobietą'', to i tak nie zmieniłoby to ich sytuacji. A ta bywa całkiem przyjemna, jeśli dana pani potrafi wykorzystywać swoje atuty i podporządkować mężczyznę niczym małego pieska...

Jedna z moich uczennic napisała w felietonie nieco okolicznościowym, że Dzień Kobiet powinien być codziennie. A to dlatego, że kobiety słabe są, czyli słabsze od mężczyzn, kulturowo i historycznie miały i mają gorzej, rodzą dzieci, pracują ,,na dwa etaty'', bo przecież prowadzą dom itp. Same ,,siłaczki'', emancypantki nieświadome tego, że nawet gdyby ,,Kopernik była kobietą'', to i tak nie zmieniłoby to ich sytuacji. A ta bywa całkiem przyjemna, jeśli dana pani potrafi wykorzystywać swoje atuty i podporządkować mężczyznę niczym małego pieska...
Jako prosta, szowinistyczna męska świnia żyję w przekonaniu, że to mężczyzna jest istotą słabszą, delikatniejszą, ulegającą używkom, w tym także kobietom. Czyli, że to raczej panowie mają prze...., mówiąc językiem prostych szowinistycznych świń, oczywiście. Zresztą, wystarczy pójść na jakikolwiek cmentarz, aby zobaczyć, kto tam się najczęściej krząta. Starszych panów tam nie uświadczysz, bo są już na tym (podobno) lepszym ze światów, albo w domu starców.
Dziennikarskiej młodzieży ze Zduńskiej Woli, z którą mam przyjemność od niedawna pracować, obiecałem, że zamieszczę w siewie.tv felieton z cyklu ,,Sieradzkie PRL-ki'', który to cykl gościł na łamach ś.p. tygodnika ,,Echo'', wydawanego w latach 1995-2006, a założonego przez moich zacnych kolegów: ś.p. Andrzeja Siergieja, Jerzego Rybczyńskiego, dziś szczęśliwego emeryta, no i Sławomira Kołodziejczyka, aktywnego emeryta, piszącego nadal tu i ówdzie.
Jeden z pierwszych felietonów z tego cyklu poświęciłem Dniu Kobiet, a właściwie temu, dlaczego nie lubię tego święta. Felieton zaginął gdzieś w pamięci mojego komputera, więc żeby nie zawieźć dzieci z II LO w Zduńskiej Woli, postaram się napisać ten tekst jeszcze raz, no i popisać się znakomitą pamięcią...
Miałem prawie dziesięć lat kiedy, dokładnie 8 marca roku 1965, znalazłem się w zakładzie fryzjerskim pana Kaźmierczaka w Warcie. Nie po raz pierwszy zresztą i z samopoczuciem marnym, bowiem od dziecka nie lubiłem strzyżenia. Jakież było moje zdziwienie, kiedy zobaczyłem, że klienta - mężczyznę strzyże kobieta, czerwona na twarzy blondynka. Nieopodal siedział na krześle młody fryzjer, który zazwyczaj mnie strzygł. Siedział? Właściwie leżał na krześle z wyciągniętymi nogami i jakoś tak dziwnie na mnie patrzył. Jako że już nieletnim dziecięciem będąc nie miałem zaufania do kobiet z brzytwą, z wyraźnym ociąganiem usiadłem na fotelu fryzjerskim, kiedy blondyna ochrypłym głosem powiedziała: - Następny proszszszę... Strzyżenie szło jej opornie, dyszała mi nad głową, a wydmuchiwanym przez nią powietrzu wyczułem znajomą mi już wtedy woń wódeczki. Najgorsze przyszło, kiedy fetująca niewątpliwie swoje święto fryzjerka wzięła się za brzytwę, żeby wygolić mi za uszami. W pewnym momencie uczyniła to tak zamaszyście, że krew trysnęła strugą, a ja biedny, przerażony myślałem, że już nie mam ucha. Przestraszona takim obrotem sprawy fryzjerka usiłowała zatamować krew, zawołała nawet trzeźwiejszą koleżankę z działu damskiego, ale i obie wespół nie poradziły. Kiedy tak krwawiłem jak zarzynane prosię, panie wpadły na pomysł, aby wezwać na pomoc kogoś ośrodka zdrowia, który oddalony był od zakładu fryzjerskiego w rynku najwyżej jakieś dwieście metrów. Traciłem już przytomność, kiedy do akcji wkroczyła pani Goplarkowa, pielęgniarka z ośrodka, znakomity fachowiec! Potrzebowała kilku minut, aby skutecznie zatamować krew i opatrzyć mnie tak, że wyglądałem jak dziecko wojny. Od tamtej pory miałem wielki szacunek dla tej wspaniałej kobiety, fachowej pielęgniarki, która bynajmniej tego dnia nie świętowała...
Był wieczór 8 marca roku 1985, szedłem z żoną alejką, wtedy żużlową, na ul. Łokietka w Sieradzu. Znaleźliśmy się na wysokość szkolnego boiska przy SP nr 10, kiedy zauważyłem, że na żużlowej nawierzchni ktoś leży. Podeszliśmy bliżej i wtedy zobaczyliśmy, że to dość młoda, najwyżej 40-letnia kobieta. Leżała jakby spała, więc zona od razu, że trup i lepiej stąd uciekać, bo będą włóczyć po komendach milicji i sądach. - Ale przecież to człowiek – powiedziałem – kobieta, która może potrzebuje pomocy? Kiedy się nad nią nachyliłem, aby tej pomocy udzielić, poczułem znajomą woń wódeczki. Baba była kompletnie pijana! Zagadałem do niej, a ona nic, zagadałem drugi raz pytając: - Co się pani stał? Wtedy delikatnie trzepnąłem ją ręką w policzek. Dama otworzyła jedno oko i szepnęła charcząc: - Spier....!
O innych moich doświadczeniach w Dzień Kobiet nie będę się rozpisywał, bowiem niemal zawsze były one przykre, łączyły się z jakąś mniejszą lub większą przykrością ze strony kobiet właśnie. Był jednak wyjątek. 8 marca 1979 roku od rana biegałem i jeździłem służbowym UAZ-em (z kierowcą, oczywiście) po niemal całym Bełchatowskim Okręgu Przemysłowym, aby zbierać jakieś pokwitowania i podpisy od pań za przysłowiowe już teraz goździki i rajstopy, wręczane im jako prezenty z okazji Dnia Kobiet. Byłem wtedy stażystą w Przedsiębiorstwie Usług Socjalnych ,,Energoserwis'' w Bełchatowie i jako taki robiłem różne dziwne rzeczy, których nie chcieli robić starzy pracownicy (czytaj: wyjadacze) z tej firmy. Tak się tym wkurzyłem, że poczułem się bardzo źle... A że był to piątek, około południa postanowiłem pójść do lekarza i bezczelnie wyłudzić zwolnienie na sobotę, która była tą ,,pracującą'' i przynajmniej na poniedziałek. O dziwo, w przychodni, którą był zwykły barak przy ul. Czaplinieckiej, nie było prawie żadnego pacjenta. Czekałem dosłownie pięć minut, aby – jak się domagałem, przyjął mnie jakiś lekarz, oczywiście mężczyzna. Okazało się, że jest tylko jedna lekarka – pani, jak to się mówi, ,,przy kości'', ale bynajmniej nie wyglądająca jowialnie... Ciężko będzie, pomyślałem. Postanowiłem jednak pójść ,,na całość'' i szczerze jej wyznać powód mojej wizyty. Zanim się jednak odezwałem, lekarka poleciła mi ciepłym głosem, abym się rozebrał. Ważyłem wtedy jakieś 62 kilogramy przy wzroście 180 centymetrów, nosiłem włosy do ramion i brodę, więc goły mogłem z powodzeniem grywać Chrystusa w przedstawieniu drogi krzyżowej. Lekarka osłuchała mnie dokładnie, po czym powiedziała: - Jest pan lekko przeziębiony, ale ma pan też początki anemii i poważną niedowagę. Musi pan odpocząć. Pani doktor wypisała receptę i... trzy dni zwolnienia! Na koniec powiedziała: - Proszę rzeczywiście zażyć te wszystkie leki i lepiej się odżywiać. A teraz niech pan jedzie do tej swojej dziewczyny. Będzie pan dla niej najpiękniejszym prezentem na Dzień Kobiet.
Rzeczywiście, byłem takim prezentem. A ta dziewczyna jest od prawie 33 lat moją żoną. Kocham ją teraz jeszcze bardziej, niż wtedy! Dzięki maleńkiej Zosi, która urodziła się w minioną niedzielę, jesteśmy szczęśliwsi. Teraz jako Babcia i Dziadek!

LEK.

FORM_HEADER

FORM_CAPTCHA
FORM_CAPTCHA_REFRESH

Reklama

Najnowsze

Top 10 (ostatnie 30 dni)

Reklama

Zaloguj

Reklama
Reklama

 

partnerzybar2

tubadzin150wartmilk150

 
 
stat4u