Reklama
menuvideotvomenuartykulymenugaleriamenulogo2menureklamaonasmenu 20lat
Strona główna Artykuły Felietony Moje zmagania z komisją wojskową, czyli szczęście w nieszczęściu

Moje zmagania z komisją wojskową, czyli szczęście w nieszczęściu

sieradzkie_peerelki2Okazuje się, że nawet w kontaktach z komisją wojskową, która kwalifikowała młodych ludzi do powszechnego poboru, trzeba był mieć szczęście. Rzadko kto się wywinął, bowiem służba wojskowa była zaszczytnym obowiązkiem każdego obywatela i jako taka... odstraszała młodych obywateli. Natomiast wojsko chętnie brało praktycznie każdego. Za PRL-u mówiło się nawet, że młodzi ludzie ochoczo studiują także dlatego, aby do wojska pójść tylko na rok.

 

Kiedy ukończyłem 18 lat, wiosną 1974 roku stanąłem po raz pierwszy przed komisją wojskową. Strachu żadnego nie miałem, bo przecież wiedziałem, że póki co, do wojska nie pójdę. Nawet się ucieszyłem, kiedy dostałem kategorię A, czyli zdolny do służby wojskowej. Strach wrócił przed egzaminami na studia. Jeśli się nie dostanę, to jest duża szansa, że pójdę w kamasze, co spotkało zresztą kilku moich kolegów.

Na początku studiowania nie miałem akademika i przez miesiąc mieszkałem u stryja, brata mojego ojca, na ulicy Zaolziańskiej w Łodzi. Ponieważ podczas wydawania legitymacji studenckiej musiałem podać jakiś łódzki adres, podałem Zaolziańską, a że pamiętałem tylko numer mieszkania, podałem fikcyjny numer domu. Takiego na Zaolziańskiej nie było. Początkowo bardzo mi to odpowiadało. Jako roztargnionemu luzakowi zdarzało mi się czasem jeździć na gapę tramwajem lub autobusem. Bodaj trzy razy zostałem złapany przez ,,kanarów'', ale kary nie zapłaciłem. Naiwnie myślałem, że ochroni mnie fałszywy adres w legitymacji studenckiej. Dlatego kiedy do akademika przychodziło awizo listu poleconego, zwyczajnie nie odbierałem domniemując, że to wezwanie do zapłacenia kary. No i skończyło się to dla mnie nieprzyjemnie; zacząłem być poszukiwany przez milicję! Była druga połowa marca 1975 roku. Któregoś dnia portierka ze słynnego akademika numer trzy na Lumumbowie powiedziała mi, że pytał o mnie milicjant. Byłem zdumiony i przestraszony, ale najgorsze przyszło w sobotę kilka dni później. Opowiedzieli mi o tym dzień później dwaj koledzy z pokoju 225, w którym czasem pomieszkiwałem, bowiem barwne życie z muzykami, z którymi mieszkałem w pokoju numer 319, absolutnie nie sprzyjało nauce. Przez starszego z kolegów zostałem mocno zrugany, bowiem naraziłem go, jego dziewczynę oraz drugiego kolegę, też z dziewczyną, na nieprzyjemny wstrząs psychiczny. Wieczór i noc z piątku na sobotę radośnie sobie balowali, świętując zaręczyny jednego z nich, a tu rano (było około dziesiątej, ale dla studentów po balandze to poranek) do drzwi zapukali milicjanci. Strach im minął, kiedy zapytali o mnie i powiedzieli, że unikam wezwania na komisję wojskową, co może skończyć się dla mnie nieprzyjemnymi konsekwencjami. Oczywiście zostawili stosowne wezwanie. Żarty się skończyły! We wskazanym terminie stawiłem się przed komisją wojskową. Nie sam. Był ze mną Waldek, mój serdeczny kolega z roku i z pokoju w akademiku. Wybrał się tam ze mną z dwóch powodów. Miał traumatyczne doświadczenia z komisją wojskową, bowiem po ukończeniu szkoły średniej ktoś zapomniał odnotować, że dostał się na studia. Skutkowało to tym, że w Wojskowej Komisji Uzupełnień czekał na niego, przecież studenta, bilet do wojska. Nie pomagały tłumaczenia, legitymacja studencka, indeks. Dla wojska nie był studentem ale poborowym. Udało mu się tylko dlatego, że... obiecał małżeństwo córce pewnego pułkownika, który sprawę załatwił. Słowa nie dotrzymał, ale do wojska nie poszedł... Drugi powód to wycieńczenie mojego organizmu po kilkudniowej chorobie. Była to angina z bardzo wysoką gorączką. Tak groźna, że wylądowałem w studenckim szpitalu, zwanym wtedy izbą chorych.

Przed komisją poborową stanąłem więc chorobliwie blady, z wagą 54 kilogramy przy 180 centymetrach wzrostu, z włosami do ramion i z brodą. Koleżanki z roku mówiły, że mógłbym spokojnie zagrać Chrystusa w przedstawieniu drogi krzyżowej, bardziej złośliwe – że więźnia obozu koncentracyjnego. Rzeczywiście, kiedy się rozebrałem, zrobiłem wrażenie na komisji. Zwłaszcza na jej medycznej części, czyli na pielęgniarkach i lekarzu. W ich oczach widziałem przerażenie i przekonanie, że trzeba dać mi kategorię D, czyli niezdolny do służby wojskowej. Niestety, komisyjni oficerowie byli innego zdanie. Najpierw wyrzucili za drzwi mojego kolegę, który próbował tłumaczyć, że jestem po ciężkiej chorobie i tak słaby, że z ledwością mówię, a on prawie mnie tu przyniósł na rękach. Najbardziej wojowniczy z oficerów uzasadnił to tym, że przed komisją poborową nie przewiduje się wystąpień adwokatów!

Czekałem na decyzję z nadzieją, że jednak dostanę kategorię D. Niestety, szczęście było blisko, ale... dostałem kategorię B – zdolny do służby wojskowej na określonych stanowiskach. Pomyślałem sobie wtedy, no cóż, pewnie pójdę do artylerii jako wycior do armaty. Bo tak złośliwie mówiono o przydziałach służbowych wyjątkowo chudych poborowych. Stało się inaczej. Pod koniec czerwca 1979 roku dostałem bilet do Centrum Szkolenia Oficerów Politycznych w Łodzi. To było szczęście w nieszczęściu, a może na odwrót...? Ale to już temat na zupełnie inną opowiastkę.

LEK.

FORM_HEADER

FORM_CAPTCHA
FORM_CAPTCHA_REFRESH

Reklama

Najnowsze

Top 10 (ostatnie 30 dni)

Reklama

Zaloguj

Reklama
Reklama

Z krainy dowcipu

terkamichal24
Reklama

 

partnerzybar2

tubadzin150wartmilk150

 
 
stat4u