Reklama
menuvideotvomenuartykulymenugaleriamenulogo2menureklamaonasmenu 20lat
Strona główna Artykuły Felietony Miłość jest jak...

Miłość jest jak...

sieradzkie_peerelki2Jako nastolatek byłem bardzo nieśmiały w stosunku do dziewcząt, ale też nader kochliwy. Co i rusz inny obiekt z cudnymi oczami, uczesany w kitki, w koński ogon lub w modnej wtedy przepasce na włosach, wpływał na przyśpieszenie akcji mojego serca, choć prawdziwą miłością była... piłka nożna. Ale cóż, był to czas Włodka Lubańskiego, Kazika Deyny, Jana Banasia, Zygmunta Szołtysika i Huberta Kostki.

Już jako kilkuletni chłopiec miewałem swoje sympatie i bardzo podobały mi się niektóre dziewczęta. Kiedy miałem lat sześć, dostałem od nastoletniej sąsiadki pierwszą lekcję całowania. Sąsiadka była już na tyle kumata w tych sprawach, że próbowała całować mnie z tak zwanym języczkiem, co było dla mnie obrzydliwe. I bardzo długo nie mogłem zrozumieć, dlaczego ludzie czerpią z takiego całowania jakąkolwiek przyjemność. Byłem w szóstej klasie, kiedy to bez pamięci zakochałem się w Basi. To śliczne dziecko przyjechało z Łodzi na kolonie PP ,,Dom Książki'', które przez dziesięć lat w każde wakacje wprawiały w cudowny gwar Szkołę Podstawową we Włyniu, od blisko dwóch lat noszącą imię 29 Pułku Strzelców Kaniowskich. Oczywiście, była to miłość platoniczna, nigdy nieskonsumowana, choć w latach późniejszych udało mi się pocałować Basię kilkakrotnie. W klasie siódmej i ósmej trwał za to intensywny etap obmacywania co bardziej rozwiniętych koleżanek. To znaczy głównie tych, które miały widoczne piersi. Marzeniem moim było zostać z taką koleżanką sam na sam. Wtedy rzucałem się na nią, obłapiłem i nie całując tarmosiłem za cycuszki, gładziłem pośladki usiłując włożyć moje sprytne w penetracji łapki wiadomo gdzie... Ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu, niektóre dziewczęta prawie wcale się nie broniły. Jeśli tak, to czyniły to tylko dla zasady, aby broń Boże nikt nie pomyślał sobie, że są łatwe. Co więcej, niektóre przy pieszczotach, bo z czasem robiłem postępy i stawałem się coraz bardziej delikatny, przechodziłem do całowania, pieszczenia szyi i pleców, cudowanie posapywały i postękiwały, co czyniło tę zabawę bardzo, ale to bardzo podniecającą. Do spełnienia jednak nigdy nie dochodziło, chociaż czasem mogło, pamiętam nawet dwie lub trzy takie sytuacje (podbramkowe, tylko dostawić ,,nogę''...), ale strach przed blamażem był większy niż ogromna chuć. Między innymi dlatego tak popularną wśród nas rozrywką była zabawa w chowanego. Podążało się wtedy za wybraną koleżanką, zwykle taką, która znosiła lub chętnie przyjmowała końskie zaloty, chowało się razem z nią i już była nasza, bowiem w obawie przed odnalezieniem przez szukającego, trzeba było siedzieć cicho... Cicho, blisko siebie, więc nawet pełne oburzenia ,,weź te łapy, świnio...!'' wypowiadane było bardzo cicho i na ogół przyzwalająco..

Te zabawy przybrały na intensywności, kiedy stawałem się dojrzałym nastolatkiem, czyli uczniem słynnego ,,Jagiellończyka''. Koleżanki z liceum obmacywało się rzadko i w zasadzie tylko na prywatkach, gdzie ogromną popularnością cieszyło się całowanie, a jakże, z języczkiem. Natomiast coraz bardziej w kierunku ,,meritum'' posuwaliśmy się wobec koleżanek z okolicznych wiosek. Z prostej przyczyny: były one bardziej oswojone z końskimi zalotami. Piszę w liczbie mnogiej, bowiem w akcjach obmacywania koleżanek towarzyszył mi najczęściej przesympatyczny mój kolega Zygmuś, o rok ode mnie młodszy, nieprawdopodobny fan macania dziewcząt.

Najsłynniejszą akcję z serii tak zwanych bardzo odważnych, z rozbieraniem koleżanek do rosołu nawet, przeprowadziliśmy w pewną wiosenną sobotę roku bodaj 1972. Rodzice moi pojechali do jednego z teatrów w Łodzi (jakie to szczęście, że miałem tak kulturalnych rodziców, przez co moje życie erotyczne rozwijało normalnie i jakżesz bujnie...). Oznaczało to przynajmniej sześć godzin spokoju, a tym czasie można było zrobić bardzo udane sex party. Tak też się stało. Zakupiliśmy aż cztery flaszki wina marki ,,Wino'' (które, jak powszechnie wiadomo, było dobre, bo smaczne i tanie...). Zwabiliśmy koleżanki do szkolnej biblioteki (dlatego tam, bo było zawsze alibi, że się uczymy, no i był tam sprzęt grający w postaci adapteru ,,Bambino'', starego radio, które świetnie odbierało ,,Wolną Europę'' i Radio Luxemburg oraz magnetofonu ,,Tonette''). Biblioteka miała też obok drugie pomieszczenie w postaci szatni na w-f. Dlatego swobodnie mogły się tam bawić dwie albo nawet trzy pary, które w pewnym momencie ,,rozbieranej prywatki'' musiały przecież zostać sam na sam... Na początku obłaskawialiśmy koleżanki (imiona doskonale pamiętam, ale staram się być dżentelmenem, więc nie wymienię ich w obawie przed dekonspiracją) winem i stosowną muzyką. Już po kilkunastu minutach muzyka stawała się jeszcze bardziej pościelowa (Szczepanik i te rzeczy...), zaś po wpompowaniu w obłaskawione już co nieco panienki (,,...a twoi rodzice na pewno tak szybko nie przyjadą?'') przynajmniej po dwie szklanki ,,bełcika'', rozpoczęliśmy tańce. Jeśli coś takiego, jak kolebanie się w miejscu i miętolenie koleżanek, głównie w punktach zwanych erogennymi, można nazwać tańcami. Jak zwał, tak zwał, ale było to jedno wielkie obłapianie. Bardzo przyjemne zresztą... Po drugim, trzy trzecim takim tańcu Zygmuś zniknął ze swoją partnerką za drzwiami, a ja zostałem, dopychając koleżankę coraz bardziej do półki z książkami. Praktycznie, żeby nie uciekała i żeby ją o coś oprzeć. Po następnym tańcu, całując ,,ofiarę'' namiętnie przez cały czas, zgasiłem światło w postaci dyskretnej lampki nocnej i zacząłem ją rozpakowywać z odzienia. Czyniłem to powoli trzęsącymi się z podniecenia rękami, całując czule kolejno okrywane fragmenty jej rozpalonego ciała... Kiedy już ją rozpakowałem całkowicie i zapomniałem o Bożym świecie, bo dziewuszka była bardzo prawidło zbudowana, doznałem dziwnego uczucia, że oto ktoś nam się przygląda. Spojrzałem wtedy w okno i z przerażeniem zobaczyłem tam czerwoną z wysiłku twarz woźnego naszej szkoły, pana Bogdana, którego oczy były tak wytrzeszczone, że zdawało się... trzeszczały! Moja partnerka też zobaczyła tę niesamowitą postać. Błyskawicznie zniknęła i jeszcze szybciej się ubrała w pomieszczeniu obok. To samo zrobiła druga para. A ja dyskretnie wypuściłem dziewczęta drzwiami wejściem od sali gimnastycznej.

I tak to przez ciekawskiego woźnego nie doszło do mojej pierwszej pełnej inicjacji. Od tego czasu wierzę w ulubione powiedzonko mojego przyjaciela Kazika Frycie o tym, że miłość jest jak sraczka, przychodzi i odchodzi znienacka. Ta fizyczna też, może nawet szybciej?

Połajania i uwagi przyjmuję: CLOAKING LEK.

FORM_HEADER

FORM_CAPTCHA
FORM_CAPTCHA_REFRESH

Reklama

Najnowsze

Top 10 (ostatnie 30 dni)

Reklama

Zaloguj

Reklama
Reklama

Z krainy dowcipu

terkamichal24
Reklama

 

partnerzybar2

tubadzin150wartmilk150

 
 
stat4u