Reklama
menuvideotvomenuartykulymenugaleriamenulogo2menureklamaonasmenu 20lat
Strona główna Artykuły Aktualności BOGDULA

BOGDULA

Bogdula4Ignacy Więckowski wyjechał z Warszawy na Kresy jeszcze przed wojną 1920 r. Borysów gdzie się osiedlił, po Traktacie Ryskim wszedł w skład Socjalistycznej Republiki Litewsko-Białoruskiej i w ten sposób Ignacy znalazł się w raju robotników i chłopów. W Borysowie założył rodzinę , w której w 1932 r. urodziła się nasza Jadwiga. Zaraz jednak przyszedł straszny rok 1937 i Ignacy jak wielu Polaków został aresztowany i rozstrzelany. Stało się to 10 marca 1938 r.

 

 

OPOWIEŚĆ JADWIGI

Gdy byłam w wieku przedszkolnym, zaczynała się wojna. Moja mama nauczyła mnie modlitwy „Ojcze nasz”, w języku polskim. Pamiętam, że jej słowa rozbrzmiewały w tym czasie w ścianach naszego mieszkania…, chociaż przed wojną nikt się nie modlił...Mieszkałyśmy tuż za Bobrujskiem, koło fabryki „Komintern”, gdzie mama pracowała jako dmuchacz butelek. Zarabiała mało, żyło się nam bardzo ciężko… Często w domu nie było nic do jedzenia… Obie z siostrą podnosiłyśmy z podłogi nawet okruszyny, zabierając je myszkom, aby cokolwiek zjeść. Siostra, choć starsza ode mnie, była bardzo nieodporna, wciąż płakała.. Ja nie poddawałam się. Chodziłyśmy „ na żebry”, prosiłyśmy o kawałek chleba…Potem mama załatwiła nam pobyt w miejscowym przedszkolu, ale chodziłyśmy tam tylko miesiąc, albo ze dwa. Nigdy nie zapomnę, jak tam uczyli nas:

- Zawołajcie: „Bóg, daj pieróg ! ”Więc krzyczałyśmy i …na nic…

A teraz zawołajcie: „Sowiet, daj nam cukierki !”

No to próbowałyśmy i… sypały się łakocie z sufitu ! Tam deskę nieco odsunięto – wiadomo, jakie to były domy, jakie miały sufity... Potem uznano, że jesteśmy wrogami narodu i wyrzucono nas z przedszkola, więcej do niego nie wpuszczając. Mama wychodziła do pracy, a my znów nie miałyśmy co jeść. Tak więc zaczynałyśmy sobie radzić inaczej: chodziłyśmy do lasu, zbierałyśmy szyszki, albo obrywałyśmy młode pędy sosnowe. Oczyszczałyśmy je, a potem zjadałyśmy pączki na końcach. A nasza biedna mama, przyszedłszy z pracy, starała się nam dać cokolwiek do przegryzienia ,nie wiedząc o tym, jak nam gorzko po tych pędach żywicznych. I tak żyłyśmy... Potem rozpoczęła się wojna. I wtedy mama nauczyła nas obie modlić się. W naszym domu, stojącym obok lasu, osiedlili się Niemcy. Wraz z nimi pojawiły się niemieckie samochody, bomby, granaty…Któregoś dnia ktoś podkradł się i podpalił to wszystko…. Pamiętam, odgłosy wybuchających pocisków i krzyk przerażonej mamy: „Dzieci, padnijcie na podłogę !”. I my kładłyśmy się. A po chwili: „Dzieci, wstawajcie !”. I znów: „Padnijcie!” Pamiętam, że kiedy na chwilę wszystko ucichło, szybko ubrałyśmy się i wyszłyśmy, sparaliżowane strachem, na ulicę. Tam znalazłyśmy jakąś dziurę i przycupnęły w niej… Bardzo bałyśmy się Niemców, którzy mieszkali tutaj. Oni zaś, żyjąc obok nas reperowali buty. Ciągle stukali. Okna otwierali na oścież... Pewnego razu jeden z Niemców przywołał mnie do siebie, po czym wziął na ręce… podszedł do okna. Z całych sił ściskałam go za rękę, przeczuwając, że chce mnie wyrzucić przez okno na bruk, z drugiego piętra. Wkrótce po tym zdarzeniu Niemcy wyjechali na front... Odjechała też nasza mama, mówiąc: „Dzieci, zostańcie, jadę do swych rodziców. Przyjadę do was niedługo. Nikomu nie zawierzajcie i cierpliwie czekajcie na mnie…” Nim wyjechała, jeszcze nauczyła nas gotować zacierki. Miałam wtedy lat osiem, siostra moja dziewięć….Wstawałyśmy rano, nie mając pojęcia, która to jest godzina, modliłyśmy się ,szykowałyśmy jedzenie… Tak dzień za dniem, wieczór za wieczorem, przez długie dwa miesiące…

Przyjechała nie sama, towarzyszył jej starszy, wysoki, siwiutki pan, nasz kochany Dziadek…Potem wszyscy pojechałyśmy na Białoruś. Podróż była długa, trudna , męcząca… W śniegu i mrozie… Jechaliśmy na wozie zaprzęgniętym w konia. Zatrzymywaliśmy się na nocleg u obcych ludzi… I tak zaczęłyśmy żyć wspólnie z rodzicami mamy, jej szwagrem i jego nastoletnim synem (żonę wujka zabrali jako wroga narodu – ciocia była Polką). Kiedy miałam niespełna dziewięć lat, mama wysłała mnie do pewnego małżeństwa, abym zaopiekowała się ich trzyletnią córeczką. Była ona, jak pamiętam, bardzo niegrzeczna, biła mnie, często płakałam z jej powodu.

Zostałam więc wysłana przez mamę aż do Obwodu Baranowiczewskiego, gdzie przez cztery lata, przechodząc od jednych do drugich gospodarzy , zajmowałam się wypasem krów. Ta praca odpowiadała mi zdecydowanie bardziej, niż opieka nad dzieckiem… W tym czasie, u pewnej polskiej rodziny, nauczyłam się modlitw: „Wierzę...” , „Zdrowaś Maryjo” i „ Dziesięć Przykazań Bożych” – a wszystkie po polsku. Tam też zostałam ochrzczona…, a później z rąk prawosławnego Polaka otrzymałam Komunię. Doskonale pamiętam słowa mamy, która powiedziała wtedy, że jeśli Niemcy nas zabiją, to już zginiemy jako chrześcijanki. Wszak wojna jeszcze trwała...

Tuż po wojnie, w roku 1946, władza radziecka odebrała nam nasz własny dom, dlatego, że naszego dziadka uznano za kułaka. A przecież on i babcia pracowali w kołchozie, tyle że potem, przez dwa lata mieszkali u swoich krewnych, bo nie mieli z czego zapłacić podatku. Tak więc zabrano dom i gumno, i szopy… Wszystko zabrali ! Mama zaczęła mieć kłopoty z sercem, a mimo tego, chcąc jak najlepiej dla nas, przyjęła pracę w Obwodzie Kaliningradzkim. Obie z siostrą płakałyśmy. Okropnie żal było znowu wyjeżdżać… Przyjechałyśmy do Gwardiejska.. Tu mama żyła jeszcze sześć lat. Cierpiałyśmy straszny głód !!! Bywało, że przez kilka dni nie miałyśmy co jeść, a przy tym mama chorowała z powodu wady serca... Najpierw zmarł Stalin. We trzy płakałyśmy po nim, bo skąd miałyśmy wiedzieć, że to był wielki wróg ? A potem, w marcu 1954 r. umarła nasza mama. Tak więc zostałyśmy zdane same na siebie. Na szczęście pamiętałyśmy o tym, by modlić się. Męża znalazła dla mnie mama, lecz od początku jakoś nam się nie układało, więc się rozwiedliśmy .. Młoda wtedy byłam i głupia, żyłam w różnych związkach ( z jednego z nich mam córkę – Marynę). Po pewnym czasie wyszłam za mąż za Pieriepielicę. I tak przepadło moje rodowe, polskie nazwisko Więckowska. Wkrótce się okazało, że związałam się z. alkoholikiem...Moje życie stało się piekłem…Cierpiałam bardzo…Kilkakrotnie pakowałam jego walizkę i wyrzucałam go z domu…

Po pewnym czasie wracał, obiecywał poprawę i ...znowu wszystko się zaczynało od początku. Z tego związku urodziła się moja druga córka – Wala. Żyliśmy w straszliwej nędzy…Mąż, choć pracował jako kierowca, nie dawał mi ani kopiejki. Pił nieustannie. Niemal co noc wypijał pięć, albo sześć butelek…, zasypiał dopiero nad ranem… Przeżyłam z nim aż trzynaście lat, w ciągłym strachu i w okropnej biedzie…

Kiedy dzieci podrosły, w końcu odważyłam się przerwać ten koszmar. Udałam się do komisariatu milicji i złożyłam donos na swojego męża. Zaraz po tym, został zatrzymany za prowadzenie pojazdu pod wpływem alkoholu. Kiedy go zwolniono, był na mnie wściekły, pił „ na umór” przez dziewięć dni i nocy… Razem z córkami, umierałam z przerażenia… W końcu jednak wyjechał, pewnie w obawie o to, że gdyby został, zaraz skierowałoby go na przymusowe leczenie… Odprowadziłam go na dworzec, a gdy pociąg odjechał, byłam najszczęśliwszą osobą pod słońcem…Wracałam pieszo, na przemian śmiejąc się i płacząc! Nie mogłam uwierzyć, że wreszcie jestem wolna!!! Po kilku dniach zamówiłam kontener. Załadowałam wszystko: meble, lodówkę, telewizor. Sobie pozostawiłam tylko kanapę do spania. Sąsiedzi myśleli, że i ja wyjeżdżam. Pytali mnie nawet dlaczego wszystko mu odesłałam ? A ja odpowiedziałam: Żeby już tu nigdy nie wrócił. Zarabiałam, sprzedając grzyby i jagody, które wcześniej zebrałam w lesie… Na początku w Gwardiejsku chodziłam do prawosławnej cerkwi modlić się. Pamiętam dzień, w którym pop mi powiedział, że Pan Bóg ukarze mnie, jeśli będę chodziła do polskiego kościoła. Jednak nie umiałam modlić się po prawosławnemu…Często „rozmawiałam” ze św. Adalbertem, czułam jego obecność… Raz nawet przyśniło mi się, że idę do cerkwi i w pomieszczeniu, w którym się zbieramy na herbatkę – siedzi święty Adalbert. Ja mówię mu: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”, a on mi odpowiada: „Na wieki wieków. Amen”. Postałam, popatrzyłam i po chwili odeszłam. Po pracy musiałam rozpalać ogień pod trzema kotłami. To była ciężka robota, toteż zachorowałam i znalazłam się w szpitalu w niedalekim Znamieńsku. Lekarz zabronił mi wykonywania ciężkich robót, więc zatrudniłam się jako dozorca w składach budowlanych. Okropnie się bałam, kiedy nocą trzeba było obchodzić składy i kontrolować je na dość dużym obszarze. Wiedziałam, że często zdarzały się tam kradzieże… W takich momentach modliłam się gorąco… Zawsze pomagało – uspokojona, przestawała odczuwać strach.

OPOWIEŚĆ MOJA

Najlepszym podarunkiem na moje ostatnie urodziny była modlitwa Bogduli. Bogdula to pieszczotliwie zwany przez babcię Jadwigę prawnuk Bogdan. Bogdula liczy sobie całych 5 lat z kawałkiem i potrafi już bezbłędnie czytać. Jakie było moje zdumienie a potem radość kiedy Bogdula z tekstem Modlitwy Wiernych podszedł do głównego ołtarza, za pulpitem bowiem skryłby się w całości, i bez cienia tremy przeczytał bezbłędnie wszystkie intencje. Mało przeczytał... to była modlitwa. Bogdula umie się modlić i podczas Mszy św. wie gdzie jest i po co przyszedł. Niejeden dorosły by pozazdrościł. Prababcia wszystkiego wyuczyła. Po dwudziestu latach mojego pobytu i pracy w Rosji często myślę, że powrót do Pana Boga w Rosji najpewniejszy jest z pomocą babuszki.

Słuchając o stalinowskich represjach przeciw cerkwi i wierze wogóle, wydaje się, iż mimo tylu lat systematycznej ateizacji kraju babuszki nie skapitulowały, a można zaryzykować twierdzenie, że zwyciężyły. Te posiwiałe z pomarszczonymi twarzami babcie i prababcie, czasami nawet latem okutane w chusty i chusteczki, wyśmiewane 80 lat przez komunistycznych oficjeli za wiarę w religijne zabobony, piętnowane jako staruchy i wiedźmy, to one zdają się przekazywać rosyjską duszę następnym pokoleniom. Kiedy kremlowscy członkowie biura politycznego i inni aparatczycy krążyli wokół w swoich limuzynach Czajkach i ZILach, babuszki ukradkiem całowały skrywane ikony wierząc, że to jedyne okno do lepszego świata. Babuszki zawsze trzymały straż, paląc świeczki na popadających w ruinę świątyniach i modląc się na cmentarzach w najważniejsze święta. Były bezsilne wobec wysadzanych w powietrze świątyń i milicyjnego terroru ale nie pozwoliły aby zgasł płomień wiary w Rosji, choćby to był tylko płomień w sercach ich samych. W najgorszych czasach Stalin burzył katedry, zsyłał duchowieństwo do gułagu, dyskryminował wierzących wszędzie gdzie się dało, sprzedawał bezcenne ikony na Zachód za bezcenne dewizy. Wtedy ubogie babuszki, żyjące za parę kopiejek z dnia na dzień, zbierały kogo mogły wokół cegły z wysadzonej świątyni a położonej na świątecznym stole i z pobożnością pokłaniały się Panu Bogu jak kiedyś w parafialnej świątyni.

Kiedy sowieckie mamy pracowały 24 godziny na dobę, budując świetlaną socjalistyczną przyszłość wtedy a obecne swój nowy raj na ziemi, to babcie stały i stoją na straży tego co nieprzemijające i wieczne. Nie wszystko jednak teraz wygląda tak prosto i przejrzyście. Czasy się zmieniają a ludzie wraz z nimi. Przed kilkoma laty biskup ordynariusz Hong Kongu w liście pasterskim do wiernych swojej diecezji napisał, iż przekaz wiary następnym pokoleniom jest obecnie znacznie trudniejszy niż za czasów komunizmu z tej prostej przyczyny, że dzieci i młodzież nie mają czasu. Nie mają czasu na katechezę, Mszę św. czy modlitwę. Nie mają czasu nawet na rozmowy z rodzicami. Dzieci i młodzież mają za to szkolnych i pozaszkolnych zajęć wbród. Tańce, boks, lekcje języków obcych niemal bez końca. W wyścigu szczurów inaczej nie można. Nie tylko w Hong Kongu, tak jest i u nas. Bogdula mimo swego przedszkolnego wieku jest ciągle zajęty. Poza całodziennymi zajeciami w przedszkolu ma jeszcze potem trening piłki nożnej i zajęcia przygotowawcze do I klasy. Ot, pięcioletnie dziecko z deficytem wolnego czasu. A może jest to pytanie o priorytety i sprawy najważniejsze w rodzinie?

W Obwodzie Kaliningradzkim po ostatniej wojnie zostały 252 świątynie, niektóre zbudowane jeszcze przez Krzyżaków. Kiedyś były potrzebne. Dziś na nowo rodzi się pytanie o samo chrześcijaństwo. Na ile ono może domagać się u nas swoich praw, w narodzie rosyjskim, gdzie prawie każdy uważa się za wierzącego? Na ile tym niepraktykującym a ponoć wierzącym świątynie te będą kiedys potrzebne. Co będzie kiedy odejdzie pokolenie naszych babuszek – świadków wiary ? Bogdula to iskierka nadziei.

o.Jerzy Jagodziński, SVD

FORM_HEADER

FORM_CAPTCHA
FORM_CAPTCHA_REFRESH

Reklama

Najnowsze

Top 10 (ostatnie 30 dni)

Reklama

Zaloguj

Reklama
Reklama

 

partnerzybar2

tubadzin150wartmilk150

 
 
stat4u